Wakacyjny przegląd butów do biegania – w czym biega Marcin Gapiński
Wakacje to dla biegaczy bardzo pracowity czas. Jedni biorą udział w zawodach, inni intensywnie przygotowują się do jesiennych zmagań na różnych dystansach. Radość nas rozpiera, widząc, jak często w tych wyzwaniach towarzyszą wam oferowane przez Brooks buty do biegania i odzież sportowa. Gdzie z wami Brooks był, do jakich osiągnięć się przyczynił? Jakie jeszcze biegowe marzenia pomoże spełnić?
Zapytaliśmy o to troje naszych wiernych, rozbieganych na całego klientów. Różnią ich stopień biegowego zaawansowania, a także preferencje dotyczące dystansów i rodzaju tras. Co ich łączy? To oczywiste – rozkwitająca przyjaźń z Brooks! Przed wami ostatni bohater tego cyklu.
Marcin Gapiński to 45-letni pilanin, który biega od 12 lat. Wszystko zaczęło się od spontanicznego startu w pilskim półmaratonie. Trochę ten szalony debiut odchorował, ale przynętę połknął. Pierwszy maraton uliczny ukończył trzy lata później, a potem diametralnie zmienił zapatrywania na to, jak i gdzie chce biegać. Te kilkanaście tysięcy kilometrów, które ma w nogach, pokonał w większości po szutrach, kamieniach i leśnych traktach, no i oczywiście w górach. Biegi górskie to jego specjalność. Posiada zaszczytny tytuł finiszera wielu tego typu ultramaratonów: Asfalt porzuciłem bez większych sentymentów. Gdzieś tam w szafce leżą jeszcze moje stare, dobre i wysłużone Gliceryny, ale z oczywistych względów rzadko ich używam. Miłość do biegania zdecydowałem się połączyć się z miłością do przyrody. Uwielbiam biegać po lasach, uwielbiam nowe tereny, zdarza mi się wracać z jednostki w Wałczu do Piły biegiem.
Gdziekolwiek Marcin biega, poza kwestiami związanymi z kondycją fizyczną i psychiczną, zawsze dba o odpowiedni dobór butów: Ale nie mam tu jakichś specjalnych wymagań. Buty muszą sprostać temu, do czego zostały stworzone oraz mojemu sposobowi biegania. Dodam, że nigdy nie miałem problemów ze stopami. Mam wprawdzie w swoim CV biegacza górskiego dwa DNF-y, ale nie wynikały one ze złego doboru obuwia, lecz z innych błędnych decyzji, np. pokremowania stóp, co mi ewidentnie nie służy, czy nieodpowiedniego doboru skarpetek.
W jakich butach teraz biega mu się teraz najlepiej? W tym momencie biegam tylko w Brooksach i chyba już przy nich pozostanę. Model, który u mnie sprawdza się wyśmienicie, to Catamount – przeznaczony do biegania w terenie, lekki, zawierający w podeszwie rewelacyjną piankę DNA AMP. Kiedy po raz pierwszy w nich biegłem, miałem wrażenie, że lecę, zwłaszcza przy zbieganiu. Nadal, pokonując w nich górskie ścieżki, miewam to uczucie.
Na przełomie kwietnia i maja, biegnąc w Catamountach właśnie, Marcin ukończył 100 Miles of Beskid Wyspowy. Piękny krajobrazowo i klimatyczny bieg, w którego organizację bardzo mocno angażuje się społeczność lokalna: Tamtejsze koła gospodyń wiejskich dbają o wyżywienie na punktach, przygotowują pyszne zupy, ciasta, najlepsze na świecie kanapki, prezentują swoje tradycyjne stroje. Dla nich ten bieg jest takim świętem, jak dla nas, biegaczy. Tak jest na większości górskich biegów, to między innymi sprawia, że są takie wyjątkowe.
Zameldowanie się na mecie w Łącku po 33 godzinach to naprawdę wielki wyczyn. Tym bardziej, że okoliczności towarzyszące – zamieszanie z noclegiem (pamiętajcie, Łącko i Łąck to dwie różne miejscowości, pierwsza leży w Beskidach, druga… w okolicy Inowrocławia!) a także bezsenność, która dopadła Marcina kilka godzin przed startem, nie wróżyły szczęśliwego finału. O sukcesie, którym bezdyskusyjnie jest ukończenie biegu i kolejne przesunięcie granicy własnych możliwości, zdecydowały inne czynniki – przede wszystkim ultramaratońskie doświadczenie i znakomite przygotowanie mentalne. A do tego świetna pogoda: Chłód w nocy, w dzień około 12 – 15 stopni, słońce nie przypiekało. Nie było deszczu, śniegu, chociaż w deszcz akurat mogę biegać.
No i oczywiście odpowiednie buty: Robotę podczas tego biegu robią przewyższenia. Dystans 160 km nie przerażał mnie ani trochę, co innego przewyższenia – ponad 6900. Beskid Wyspowy jest o tyle specyficzny, że tam są bardzo częste hopki. Wejście, zejście, wejście, zejście – interwałowo – to spore wyzwanie dla tych zwłaszcza, którzy nie czują się pewnie, zbiegając. Nie było lekko, ale tu właśnie swoją moc pokazały świetnie trzymające się podłoża Catamounty.
Marcin długo mógłby opowiadać o kryzysach, których podczas biegu doświadczał i o tym, jak sobie z nimi poradził, a także o chwilach biegowego szczęścia i spełnienia: Dobrze pamiętam moment, gdy wdrapałem się na ostatnią górę – Mogielicę. To był piękny dzień, długi weekend, mnóstwo ludzi, wszędzie wieże widokowe. Uświadomiłem sobie ze wzruszeniem, że to już prawie koniec. Ostatnia góra, więcej wzniesień nie będzie, teraz już tylko meta!
Jeszcze tylko trzeba zmobilizować do tego wysiłku nadwerężoną do maksimum wolę, dla której ten finałowy odcinek jest cięższy niż wszystkie pokonane dotychczas: Przede mną ostatni kilometr – widzę kościół, zarys amfiteatru. Niby wiem, że to zapowiedź mety, ale muszę jeszcze zebrać ostatnie drobiny energii, by do niej dotrzeć, dobiec, dojść, a choćby nawet doczołgać się. Byle ukończyć bieg!
Jak tego typu wysiłek wpłynął na organizm? Po pokonaniu tylu kilometrów boli wszystko, nawet włosy i paznokcie. Ale stopy zniosły te 160 km super. Mimo delikatnych otarć, drobnych pęcherzy, które są nieuniknione, cała reszta była ok.
Chyba więc nikogo z was nie zdziwi kolejne biegowe wyzwanie, jakie Marcin przed sobą stawia. 8 października stanie na starcie biegu Ultrakotlina 180. Po raz kolejny zmierzy się nie tylko z dystansem, ale własną psychiką. Ale nie obawiajmy się, posiada sporo atutów – będzie mu sprzyjać całe dotychczasowe doświadczenie, osiągnięta już po latach cierpliwość i wytrwałość długodystansowca… no i oczywiście dobre buty, wiadomo jakie;)